Newsy
20-01-2013 11:03
Janusz Marciszewski

Janusz Marciszewski („Janio”)

 

Odszedł tak jakoś nagle, jakoś po cichu. Nie chciało się wierzyć, bo przecież dopiero co przychodził na nasze tradycyjne, wtorkowe spotkania do Klubu na Dmowskiego i na czwartkowe do Monidła. Ale jak gdyby nas już do tego przygotowywał. Już nie zamawiał „psa”, już nie opowiadał kawałów.

No i stało się. Posypały się wspomnienia. Chciałbym do nich dołączyć przywołując w pamięci epizody, może błahe, ale dla mnie w jakiś sposób znamienne.

Było to w Tunezji w roku 1996. Spędzaliśmy tam wakacje w grupie siedmiu poznańskich dziennikarzy. Pewnego razu we dwójkę z Januszem wybraliśmy się pieszo
z Soussy gdzie był nasz hotel, do El.-Kantoui. Do tej największej w Tunezji mariny szliśmy szosą, bo przejście plażą było mocno utrudnione ze względu na zalegające nieraz aż do wody głazy. Spacer był dosyć uciążliwy z powodu upału.

Nie wiem jak to się stało, że zaraz po starcie Janusz zaczął opowiadać o swoich wojennych przeżyciach. Szliśmy kilka kilometrów, pod prażącym słońcem, ale nie odczuwałem znużenia, albowiem słuchałem opowieści o bardzo dramatycznych wydarzeniach. Dotyczyły kilkakrotnych ucieczek, poczynając od Niemiec, gdzie został wywieziony na roboty przymusowe, poprzez Szwajcarię i Francję, do polskiego wojska we Włoszech. Słuchałem tych opowieści tak jakbym oglądał sensacyjny film przygodowy. To była zima 1945 roku, droga wiodła przez góry, lasy i rzeki. Dwukrotne próby ucieczki zakończyły się niepowodzeniem i ponownym zamknięciem w więzieniu lubi obozie pracy. Za trzecim razem ucieczka się udała i nasz Janusz znalazł się w 2. Korpusie wojsk generała Andersa, gdzie uzupełnił wykrwawiony 12 Pułk Ułanów Podolskich.

Całą historię pod koniec życia opisał. Wcześniej jednak niezbyt chętnie ją opowiadał. Dla mnie to było odkrycie innego Janusza. Podekscytowanego, mówiącego z zapałem, jakby ponownie przeżywającego swoje wojenne dzieje. To, że opowiadać potrafił wiemy wszyscy. Wtedy jednak opowiadał inaczej niż zwykle. To były opowieści człowieka, który miał
w sobie ładunek emocji, chęci walki o przeżycie.

W inny sposób odcisnął się w moim życiu Janusz w latach 60-tych, gdy znalazłem się w małej ekipie dziennikarzy towarzyszących oficjalnej wizycie państwowej, ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa, Mariana Spychalskiego w Mongolii. To była moja pierwsza podróż takiej rangi, mocno denerwująca, albowiem znalazłem się w tym gronie jako jedyny dziennikarz spoza Warszawy. Nigdy jeszcze nie towarzyszyłem wizycie na tak wysokim szczeblu. Nie wiedziałem jak się przygotować, co ze sobą zabrać. Pomógł Janusz. – Ty przede wszystkim zabierz maszynę do pisania. –Ale jaką? Mam takiego grzmota, ważącego z pięć kilogramów. – Skąd! to musi być maszynka lekka i mała, taka walizkowa. Ja taką mam i ci pożyczę.

W Ułan Bator okazało się, że jedynym sposobem dostarczania do kraju korespondencji było radio (zresztą wojskowe). A dla nas było tylko jedno łącze. No więc wieczorami ustawiała się do tego radia kolejka, było dużo nerwów, bo każdy chciał być pierwszy. Było jeszcze łącze teleksowe, ale tam trzeba było przedstawić tekst napisany na maszynie. Maszynistka dobrze wyszkolona z łatwością mogła przekazać tekst napisany po polsku , nie rozumiejąc ani słowa. I wtedy nagle, ten pętak z Poznania, stał się pierwszym wśród ważniaków z Trybuny Ludu, Życia Warszawy, Polskiej Agencji Prasowej i Polskiego Radia. To do mnie teraz zaczęli się łasić ci ważniacy, którzy przedtem traktowali mnie bardzo z góry. No bo któż to jest ten poznaniak, o którym nikt nic nie wiedział. Oczywiście użyczałem, ale i tak moje korespondencje były w Polsce pierwsze (oprócz radiowych). Tę wielką satysfakcję zawdzięczam Januszowi, który zawsze pomagał gdy była okazja.

Na koniec nie mogę się powstrzymać od opowiedzenia anegdoty, do której Janusz niechętnie się przyznawał. Otóż w latach 40-tych krótko działała w Polsce organizacja pod skrótem YMCA. Była to amerykańska organizacja młodzieży chrześcijańskiej. Tworzyła kluby, z których jeden mieścił się w Poznaniu, w jednej z pięknych willi przy
ul. Mickiewicza. Byłem wówczas uczniem liceum Marcinkowskiego. Stamtąd do klubu YMCA było parę kroków, więc po lekcjach lubiliśmy tam zaglądać. Nasz podziw wzbudzał wysoki, postawny mężczyzna, chodzący w nimbie żołnierza 2.Korpusu, który po angielsku śpiewał amerykańskie przeboje, ogromnie u nas popularne. Jak dziś widzę go, jak stojąc śpiewa piosenkę mającą końcówkę Hej babariba, co następnie słuchacze powtarzają chórem: Hej babariba.

Cóż, Janusz był dobry do wszystkiego: zabawy, wypitki, ale i do zupełnie poważnej roboty w gazetach i organizacjach. Ale o tym niech już piszą inni.

 

Mieczysław SKĄPSKI

 

Newsy
05-02-2024
Spotkanie z posłem
Z inicjatywy Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej i przy ...
19-01-2024
Noworocznie i karnawałowo
Od wielu już lat, o tej porze roku członkowie naszego stowarzyszenia spotykają się ...
07-12-2023
Pomóżmy Oliwce
3 letnia Oliwka Kraczek – córeczka młodego pracownika MPK Lublin – potrzebuje pilnej pomocy. ...
Najnowsze artykuły
05-11-2021
Wywiad z Jerzym Grupińskim
Spotkanie z Jerzym Grupińskim, poetą, krytykiem literackim, animatorem i ...
29-09-2020
Wywiad z prof. Lechem Nawrockim
Dr hab. inż. Lech Nawrocki jest emerytowanym profesorem Politechniki ...
30-07-2020
Wywiad z Krzysztofem Wodniczakiem
Z pomysłodawcą i współorganizatorem Wielkopolskich Rytmów ...
Najnowsze galerie

V Gala
Polskiej Mody


3-09-2015

Rejs "Białą Damą" po Warcie


8-08-2015
Copyright (c) 2008-2024 by LT Media Net Sp. z o.o.